szczęście nasze... Obawa i nieśmiałość odstąpiły mię, nie spuściłam oczu z twarzy hrabiego Witolda i odrzekłam:
— Jabym panu nietylko wiązankę mirtu, ale jeszcze i gałązkę wawrzynu ofiarować pragnęła!
— Wawrzynu! — powtórzył hrabia Witold, ze swoim otwartym, dobrym uśmiechem — na wawrzyny zasłużyć potrzeba!
— Pan je zdobędziesz! — zawołałam — wszak przodkowie pana nosili je na czołach...
Urwałam nagle i przelękłam się własnych wyrazów.
Myśl mi przemknęła po głowie, że rozmowa, jaką zaczęłam z hrabią Witoldem, była niestosowną, niedorzeczną, naiwną, jakby pensyonerki jakiéj. I poczułam, że rumienię się po uszy, i tak się zmieszałam, przelękłam i zasmuciłam, że sama już nie wiedziałam, czy mam odejść, czy pozostać, czy mówić daléj, czy milczéć!
Z położenia tego wyrwał mię wielki ruch, jaki się zrobił w salonie. Gospodyni domu, wsparta na ramieniu syna, rozpoczynała orszak par, które wychodziły z salonu, aby udać się do czekających u bramy powozów. Wzrok mój, jakby niepojętym jakimś magnetyzmem wiedziony, podniósł się znowu na hrabiego Witolda: stał niedaleko pomiędzy kilku innymi mężczyznami i patrzył na mnie z rodzajem zdziwienia i zajęcia. Kiedy spojrzenia nasze spotkały się,
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Pamiętnik Wacławy vol II.djvu/234
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.