Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Pamiętnik Wacławy vol II.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rzucał pomiędzy towarzystwo race podniosłych frazesów i zdroje słów kwiecistych; to jeszcze stawał naprzeciw mnie i orzucał mię spojrzeniami ognistemi i rozmarzonemi naprzemian.
Gdy opuszczałam z matką towarzystwo, wyszedł wraz z nami, sprowadził mię ze wschodów, a podając rękę, gdym wsiadała do karety, uścisnął lekko końce moich palców i szepnął:
— Ach! czemuż, czemuż żegnać panią muszę? przy pani zapominam o przebytych cierpieniach, w chorą duszę moję spływa ożywczy zdrój pociechy i szczęścia!
Kareta z turkotem potoczyła się po bruku, a w moich uszach brzmiał szept Lubomira, rękę palił mi uścisk jego dłoni. Groźne, okropne słowa Bini dalekie, dalekie były ode mnie, ani myślałam już o nich. W połowie drogi matka moja ozwała się:
— Śliczny to człowiek, ten Lubomir! jakie wykształcenie, co za wymowa! Zarzucają mu wprawdzie zbyt demokratyczne wyobrażenia, ale ja nie widzę wcale, aby stanowiły one wadę. W ogóle Lubomir ma u mnie wielkie łaski, a przytém... piękne ma imię i znaczny majątek.
Mimowolnym ruchem pochwyciłam ręcę mojéj matki i ucałowałam je z zapałem. Tak! myślałam, matka moja to mówi prawdę! Binia ma przywidzenia, okropne, śmieszne, potworne przywidzenia!
Matka moja pocałowała mię kilka razy w czoło,