Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Ostatnia miłość.djvu/271

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Trzy mile, odpowiedziałam.
— Trzy mile! zawołał nieco żywiej mój sąsiad. Ależto konie państwa musiały się bardzo zmęczyć! droga taka niedobra!
Nieznałam jeszcze wówczas towarzystw i ich prawideł; wykrzyknik więc politowania nad końmi nie tyle wydał mi się śmiesznym, jakby się to w każdej innej porze mego życia zdarzyło. Wszakże instynktownie poczułam jego niestosowność, i nieco zdziwiona spojrzałam na pana Alfreda.
Drugie to moje spojrzenie na niego potwierdziło mi jeszcze, że był bardzo pięknym. Gęste, spadające jego włosy rzucały cień na białe czoło — a duże, dziwnie czysto błękitne oczy jak niezabudki jaśniały śród bladej twarzy. Obok tej piękności rysów uderzył mię w twarzy pana Alfreda wyraz jakiegom dotąd nigdy u nikogo nie widziała. Oczy jego patrzyły w przestrzeń niby szklanne, a blask ich był blady, mdławy; kiedy mówił, usta poruszały się powoli jakby u automata, bez uśmiechu i bez najmniejszego drgnięcia. Postać jego zgrabna, o silnych i klassycznych kształtach, prosta była, sztywna, i nieruchoma. Zdziwiła mię nieco ta martwość powierzchowności pana Alfreda, ale nie wydała mi się wcale wstrętną. I owszem, zaciekawiona byłam tą sztywnością i tym mdławym blaskiem oczu, i temi milczącymi lub powoli ruszającemi się ustami. Piękność młodego człowieka miło mię uderzała; mimo-