Przejdź do zawartości

Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Niziny.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nia, a taki potulny i nie zuchwały, jak baranek. Bywało, Antosiek czasem nie posłucha matki... a on, nigdy! Rączynami mię za szyję, bywało, obejmie, i mówi: „Już ja tobie, mamo, nigdy zgryzoty nie zrobię; twoja dola i tak gorzka...”
Sołdat pomiędzy dwa drewienka naciągając niciane struny, milczał.
Ona znowu mówić zaczęła.
— Oczki u niego sinieńkie takie, jak te kwiatki lnu... a choć słabieńki był zawsze, wyrósł jak topola... Wyrósł, do wojska go wzięli, a jak mnie zobaczył, na ziemię przedemną, jak przed świętym ołtarzem padł i kolana moje całował. Oj, ditia ty moje najmilsze, krwawicą moją wykarmione, w łzach moich wyhodowane... Słoneczko moje bladzieńkie, kwiateczku mój, co ciebie witer odemnie w dalekie strony niesie...
Mikołaj wciąż jakby słów jéj nie słyszał i tylko nie wiedziéć dlaczego, koniec nosa jego nad robotą pochylony, zaczerwienił się mocniéj. Nie podnosił głowy i długo ani słowa do kobiety nie przemówił. Nakoniec rzekł krótko:
— Róbcie sobie, jak chcecie. Mnie nic do tego.
I z wielkim hałasem nos palcami utarł, poczém rękawem od koszuli po wąsach i ustach powiódł, co wszystko czynił w chwilach wzruszenia. Krystyna grabie z ziemi podniosła i głową sołdatowi na poże-