Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Niziny.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gnanie kiwnęła. Na twarz jéj wrócił najzwyklejszy jéj wyraz, posępnéj energii.
— Kiedy hrosze przynieść? — zapytała.
— A kiedy tam sobie chcesz — z wyraźną niechęcią odmruknął sołdat. — Mój chłopiec, co u pana hadwokata służy, jutro czuć świt nazad do miasta poleci.
Czuć świt i ja tu przyjdę — odpowiedziała Krystyna i dodała: — Z Bogiem, Mikołaju!
— Z Bogiem! Z Bogiem!
Sam jeden na progu chaty zostawszy, ręce na kolanach złożył i zamyślił się. Przez chwilę krzywił się tak, jakby coś bardzo niesmacznego połknął, ale potém, wzrok jego, z przyzwyczajenia, spłynął na ową szmatę ziemi, która szerokiemi miedzami w trójkąt zarysowana, od lasu sunąc, malutką jego posiadłość w ogromne jakby nożyce ujmowała. Leżała tam, ta ukochana i ta pożądana w zapadającym zmroku, zieleniejąca jeszcze ugorem i złocąca się dojrzewającém żytem. Mikołaj przestał krzywić usta, natomiast złożył je do gwizdania. Pogwizdywał sobie chwilę; był-by może poszedł do chaty po trąbę, ale nie mógł jeszcze opuścić stanowiska swego. Czekał jeszcze na kogoś, bo wciąż na drogę spoglądał. Doczekał się nakoniec. Spóźniona fura siana sunęła zwolna ku jego chacie. Na szczycie fury siedzący człowiek pozdrowił go wyrazem:
— Niech będzie pochwalony!