Przejdź do zawartości

Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Niziny.djvu/018

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

słupki i dwie ławki zaopatrzony, wypadł mężczyzna średniego wzrostu, barczysty, ciężki, z odkrytą głową. Wypadł tak jak stał, bez czapki na ganku znalazłszy się, do tylnéj kieszeni surduta swego sięgnął, chustkę do nosa z niéj wyjął i twarz nią sobie otarł. Ciężko stęknął, z ganku zeskoczył i kilka kroków uszedł, w taki sposób, jakby stanowczo zamierzał iść, dokąd oczy zaniosą. W tém, z głębokiéj czarności, jaką na środek dziedzińca rzucała grupa krzaczystych drzew, ozwało się bardzo ciche wołanie:
— Panoczku! panoczku!
Bahrewicz stanął, a w téjże chwili od czarnéj plamy oderwała się i na jeden ze spływających z okien szlaków świetlistych pomiędzy złotą rzeźbą splątanych gałęzi, wysunęła się Krystyna. Bose jéj nogi grzęzły w błocie, wysoka i cienka postać w grubéj siermiędze zgarbiła się trwożnie, czy pokornie, głowa czerwoną chustą owinięta, schyloną była w nizkim pokłonie — tak, że twarzy niepodobna było rozpoznać, i tylko, parę razy, w złotawém świetle, ogniście błysnęły czarne, zapadłe oczy. Oczy te poznał snadź Bahrewicz.
— Aha! to ty, Krysiu! — mruknął.
I wnet ruchem przerażenia pełnym rękę wyciągnął.
— Czego na światło wyłazisz? — z przerażeniem szeptać zaczął; — chowaj się prędko! ot, tam stań między drzewami! No czego chcesz, gadaj prędko,