Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Na prowincyi vol 2.djvu/266

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie widzę... Codziennie, gdy żegnam ją, ręka jéj drży w mojéj dłoni, a taka gorąca, rozpalona... Gdybym przycisnął ją do mojéj zmęczonéj bólem piersi, a usta moje z jéj blademi ustami spoił, możeby to była ta wielka radość, o któréj mówili lekarze?...
„Ale potém, mógłże-by być ten spokój, o którym także mówili oni? Nie, bo kiedyś w kościele u ołtarza...
„Siły mię odbiegają na dłuższą walkę z sobą samym, z tym wzrokiem, którym ona biedna na mnie patrzy, ze śmiercią, która ją ściga... Gdy jestem z nią, muszę, powinienem być pogodnym, aby nie domyśliła się niczego, wesołym, aby ją rozweselić. Czy ty pojmujesz, przyjacielu mój, taką pogodę, i taką wesołość? Sądzę, że muszą być one podobne do tych krwawych błyskawic, które wiją się po czarnych chmurach, albo do tych żółtych promieni słońca, co zaglądają w świeżo wykopany grób, oczekujący na trumnę.
„A może mylę się; może źle czytam w jéj oczach i nie rozumiem drżenia jéj ręki i znaczenia tego kwiatu, przyciśniętego do ust?
„O nie! Boże mój! niech się nie mylę, niech raz w życiu posłyszę z jéj ust wyraz: kocham! a potém już poniosę ją do mogiły i sam położę się obok niéj, na sen z nią wieczny!...
„Andrzeju! myślę, że przybędziesz, pragnę cię widziéć, może przywieziesz mi z sobą jaki promień, który rozświetli ciemności, w jakie wpadłem!...”