Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Na prowincyi vol 2.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czas kochał panią Karliczową szalenie, namiętnie, jakoby, tracąc ją, tracił wszystko. I wyszły mu z pamięci wszystkie inne a liczne kobiety, któremi w jéj domu nawet zajmował się był, to tydzień, to dzień, to godzinę, a przed oczyma jego stała ona jedna, ona z ogniem w czarnych oczach, z uśmiechem na koralowych ustach, w błękitnym salonie, między sprzętami okrytemi aksamitem, oparta o marmurową konsolę, taka piękna, taka bogata!... Gdy zostawał samotnym, wołał do siebie: „ależ ja ją kocham, kocham! i ona miała-by wyjść za mąż i wyjechać z tych stron! i miał-bym nigdy już jéj nie widziéć i nigdy nie być w téj cudownéj Piasecznéj, gdzie oddychałem takiém powietrzem, jakiego nigdzie tu nie znajdę!“
Uderzył się w czoło z rozpaczą i płakał.
Znowu jechał do Piasecznéj i znowu biały gotycki pałacyk błyszczał przed jego oczyma, śród rozłogu szaréj równiny, pod szaremi obłokami, które wisiały nizko nad ponsowym dachem wieżyczki. Gdy podjeżdżał, uderzyła go cisza panująca w tém tak ciągle gwarném wprzódy mieszkaniu. Z za jasnych gotyckich okien widać było ciężkie firanki, nieporuszane niczyją ręką; w jedném z nich stało, jakby zadumane, drzewo kamelii, pokryte białém kwieciem.
Alexander wszedł do przedpokoju; u kominka, jak przed tygodniem, siedział kamerdyner i czytał gazetę. Zdawało-by się, że od onego czasu nie ruszył się z miejsca.