Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Na prowincyi vol 1.djvu/267

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ani słowa, tylko mi poczciwego Bolesława szkoda. Jak ja mu to powiem, mój Boże, jak ja mu to powiem?...
I znowu chodziła po pokoju w wielkiém zakłopotaniu i zgryzocie.
Nagle Wincunia odskoczyła od okna na środek pokoju i zakryła oczy rękoma.
— Jezus, Marya, a toż co? — zawołała z przestrachem pani Niemeńska. Wincunia cała drżąca pochwyciła ciotkę za rękę i szepnęła:
— Bolesław idzie! jakby zobaczył mię w oknie, zacząłby ze mną rozmawiać. Idź, już idź, moja ciotuleczko.
W istocie Bolesław wszedł na dziedziniec od strony pola: znać wracał już od gospodarstwa. Dwóch chłopaków kręciło się koło studni.
— Héj Adasiu — zawołał na jednego z nich Bolesław — załóż konia do wozu i zawieź beczkę wody żniwiarzom, bo będzie w dzień siarczysty upał.
Skierował się ku gankowi, mimochodem rzucił spojrzenie na okno Wincuni i przyśpieszył kroku.
Pani Niemeńska za głowę się schwyciła.
— Jezus Marya, co ja nieszczęśliwa pocznę? Jak ja jemu to powiem? — powtarzała.
Kroki Bolesława dały się słyszéć w przyległym pokoju.
— Pod Twoję obronę uciekamy się... — zaszeptała pani Niemeńska, stojąc u drzwi — w imię Ojca,