Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Na prowincyi vol 1.djvu/214

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jącym pogodny wschód słońca, a po nim rozkoszne, pełne żaru i życia, południe.
A teraz, ten powiew wiośniany, ten zefir słodki, ulatuje od niego i owiewa rozkosznie czoło innego mężczyzny, który ściska dłoń jéj w swéj ręce i w oczach jéj tonie spojrzeniem...
Po-raz drugi, ale silniéj i groźniéj, przeczucie zastukało do jego serca i poznał ból nieopisany, tém silniejszy, że powodów jego dobrze nie rozumiał. Zdawało mu się tylko, że widział, jasno widział, jak mglista opona roztaczała się między przeszłością jego i przyszłością coraz szerzéj... coraz głębiéj...
W tém uczuł czyjąś rękę na swojém ramieniu, i usłyszał mówiący za sobą głos:
— Panie Topolski dobrodzieju! a co tam słychać w gazetach? Pan je czytasz, to i mnie powiedz, bo ja za gospodarstwem o Bożym świecie nie wiem.
Obejrzał się i zobaczył rumianego i przysadzistego dziedzica sąsiedniéj wiosczyny, który stał przed nim, gładząc dłonią potężną łysinę.
Opuścił salę tańca, rozmawiając z sąsiadem o polityce. W koło nich zebrało się po chwili kilku poważnych ludzi, podeszło nawet parę niemłodych kobiet, zasiedli wszyscy w bawialnym pokoju i gawędzili długo przy odgłosach muzyki i gwaru, dochodzących z sali tańca.
Kiedy Bolesław, upatrzywszy chwilę stosowną do