Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Meir Ezofowicz.djvu/098

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kowali; z chaty fabrykanta świec łojowych wydobywały się nieznośne, tłuszczem przejęte, wyziewy. Niektórzy z mieszkańców, korzystając z kilku promieni wschodzącego słońca, które zaglądały na ich uliczkę, pootwierali okienka swe, a przechodzień mógł ujrzéć przez nie izby malutkie, z czarnemi ścianami, natłoczone ludnością, która, ruszając się na podobieństwo mrówek, dotykała niemal głowami czarnych belek sufitów. Wychodził téż przez okienka ten gwar, złożony z modlących się głosów męzkich, z wrzaskliwych kłótni kobiecych i wszaskliwszych jeszcze dziecinnych płaczów. Wszakże malutkie tylko dzieci rozdzierały krzykami swemi duszne powietrze czarnych i natłoczonych izdebek, starsze zaś, wielką gromadą wyległszy na ulicę, odbywały śród niéj krzykliwe gonitwy, lub, z zatopionemi w gęstych kędziorach rękoma, tarzały się po piaszczystym gruncie. Podrastający chłopcy, nie w krótkich spencerkach już, pozbawonych rękawów, jak dzieci młodsze, ale w szaréj, długiéj odzieży, stali przed progami chatek, o ściany ich wsparci, bladzi, mizerni, osowiali, z pootwieranemi szeroko ustami, jakby dochodzące ku nim rzadkie promienie słoneczne i powiewy świeże wciągać pragnęli do wyziębłych i chorych swych piersi.
Ku jednemu z wyrostkich takich, u ścian domów stojących, zbliżył się Meir.
— Nu! Lejbele, — rzekł, — ja przyszedłem, żeby ciebie zobaczyć! czy ty zawsze taki chory jesteś i tak jak sowa na świat oczy wytrzeszczasz?
Widać było, że Lejbele był chory i wzrokiem osowiałym na świat patrzał, bo z rękoma wsuniętemi w rękawy ubogiéj odzieży i do piersi przyciśniętemi, drżał od zimna, choć ranek był ciepłym, a na przemówienie Meira nie odpowiedzał ani słowa, tylko usta szerzéj roztworzył i oczy swe, o wielkich, czarnych, martwych źrenicach bezmyślnie w twarz mówiącego wlepił.
Meir położył dłoń na jego głowie.
— Czy byłeś wczoraj w hederze? — zapytał.
Chłopiec bardziéj jeszcze trząść się zaczął, ale ochrypłym głosem odpowiedział:
— Aha!
Oznaczało to twierdzenie.
— I znowu cię tam bili?
Łzy napełniły martwe oczy dziecka, wciąż ku twarzy wysokiego młodzieńca wzniesione.
— Bili! — wymówił.
Pierś jego załkała pod cisnącemi i w rękawy schowanemi rękoma.
— A śniadanie ty jadłeś?
Dziecko przecząco wstrząsnęło głową.
Meir wziął z poblizkiego ubogiego stragana wielką chałę (bułkę), za którą rzucił straganiarce miedziany pieniądz, i dał ją dziecku. Lejbele pochwycił ją w obie dłonie i chciwie pożerać zaczął; a w téjże chwili wyskoczył z chatki wysoki, chudy, giętki człowiek, z gęstym czarnym zarostem, bladą, stroskaną twa-