Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Meir Ezofowicz.djvu/085

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ptaki znały go dobrze i zblizka, nietylko te, które zamieszkiwały miasteczko, ale i te także, których pełen był gęsty gaj brzozowy.
Izaak Todros wychodził często do gaju i zagłębiał się niekiedy aż w sąsiadujące z nim ogromne puszcze sosnowe. Co czynił tam? Karmił ptaki, które, spostrzegłszy go, zlatywały się wnet ze stron wszystkich i towarzyszyły mu przez cały ciąg jego przechadzki. Modlił się wielkim głosem nieraz, podnosząc w górę trzęsące się ręce i odgłosami namiętnych swych krzyków wywołując chóry ech leśnych; szukał nakoniec różnych traw i ziół dzikich, które zrywał ogromnemi więziami i do małéj swéj chaty z sobą unosił. Rośliny te posiadały lecznicze własności, których znajomość spadała w rodzinie Todrosów z ojca na syna. Byli oni wszyscy z rodzaju pierwotnych tych lekarzy, których pełnemi były wieki średnie, i którzy sztukę leczenia cierpień cielesnych otrzymywali nie od akademii żadnéj, ale z rąk dzikiéj natury, badanéj fantastyczną i ciekawą raczéj, niż umiejętną myślą. Jeden zresztą z dalekich przodków Izaaka Todrosa słynnym był niegdyś w Hiszpanii lekarzem, wtedy, gdy w niewoli izraelskiego ludu zaszedł był krótki przestanek jakiś, i gdy wolno im było wraz z innemi narody czerpać wszechstronne życiowe pokarmy ze źródeł wszelkich. Przestanek to był krótki; ale ten z nich, który nosił imię Todrosa Haleviego, przekazał wiadomości swe synom swoim i powędrowały one potém z pokolenia w pokolenie, przeinaczając się na różne sposoby, strojąc się w liczne fantastyczne szaty, układając się w dziwne, cudowne legendy, których bohaterami były skromne rośliny te, ze skromnemi barwami, a przejmującą wonią, po których deptały wzgardliwie stopy niebacznych przechodniów.
Izaak Todros wyszukiwał pilnie i skrzętnie zbierał drogocenne te przedmioty staréj wiedzy i długich podań swych rodzinnych; unosił je z sobą i — wróciwszy do nizkiéj lepianki swéj, rozkładał je cienkiemi warstwami na brudnéj podłodze ciasnéj izby, aby rzadkie tu i ubogie promienie słońca, padając na nie, przenikały nawzkróś dobroczynną swą siłą.
Zawsze téż, a w letniéj i jesiennéj porze najczęściéj, atmosfera małéj izdebki rabbina przejęta była cała silnemi i dusznemi woniami suszących się ziół i kwiatów dzikich. Blade barwy uwiędłych roślin smętnie jaśniały na otaczającéj tle ścian szarych od pyłu, przez dziesiątki lat gromadzącego się w grube warstwy, i wśród śmiecia, zalegającego kąty i przysypującego grubą podłogę, wyglądały jak tęskne, z zielonych rajów porwane, dyamenty.
Izdebka to zresztą była przypominająca surowe cele pustelników i anachoretów. Nic w niéj nie było, prócz nizkiego, twardego łoża, białego stołu, umieszczonego przy jedném z okienek, pary stołków drewnianych i kilku mocnych desek, wprawionych w ścianę i napełnionych księgami. Śród ksiąg tych znajdowało się dwanaście tomów ogromnéj wielkości, odwiecznym drukiem napełnionych i w zżółkły pergamin oprawnych. Był to Talmud. Powyżéj leżały: Ozar-ha-kabod, dzieło skreślone przez jednego z przodków Izaaka, przez owego