Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Jędza.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

łą, że byłaby upadła na kuferek, gdyby jej Aleksander nie podtrzymał. Zarazem, szept gwałtowny, świszczący, zjadliwy, mówić zaczął:
— Śmierć, męka, nieszczęście, zgryzota, choroba! Czego ty chowasz się po kątach i matkę podpatrujesz? Pocieszać mię chcesz? Jezus, Marya! Mnie nikt nie pocieszy, zwłaszcza ty, co zamiast smucić się razem z matką i modlić się o odzyskanie braci, balujesz sobie, gości spraszasz, hece wyprawiasz... jak ta ostatnia, jak... jak...
Szept jej splątał się i urwał. Jadwiga cicho, lecz z wewnętrznym jękiem wymówiła:
— Zawsze tak... zawsze... zawsze tak...
Aleksander osłupiały, przerażony, milczał.
Szyszkowa, nie spostrzegając go, zaszeptała znowu:
— Czegóż tu jeszcze stoisz? Plaga egipska! Czemu nie idziesz sobie? Do kawalera swego idź, do lubego, do ukochanego... Jezus, Marya... wydajże się przynajmniej za mąż... choć raz... choć tę jedną pociechę zrób matce... Ale gdzie tam! Boże zmiłuj się, Boże zmiłuj się, Boże zmiłuj się Ty nad nami! Alboż on ciebie weźmie? Czy ktokolwiek cię weźmie?... Jezus, Marya!...
— Chodźmy! — z gniewem i dość głośno odezwał się Aleksander, — chodźmy ztąd, Jadziu! To istna waryacya, niesprawiedliwość, krzywda..
Pociągnął ją ku drzwiom od przepierzenia, w których gdy stanęli, obecne w pokoju osoby od pierwszego rzutu oka spostrzedz musiały, że oboje mieli czoła gniewnie zmarszczone, a w oczach Jadwigi błyszczały daremnie powstrzymywane łzy.