Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Jędza.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na komodzie kawałek starej jakiejś materyi i drżącemi palcami drzeć go zaczęła. Przytem, oddychała głośno i szeptała prędko:
— Co ja winna? i cóż ja temu winna? Jakże miałam inaczej zrobić? Boże, mój Boże! za co na mnie ten wstyd i to nieszczęście? Co ja temu winna? Co ja miałam robić?
Wtem szept jej urwał się i wypadł z palców niepodarty jeszcze kawałek materyi. Uczuła, że czyjeś ramię ją obejmuje i twarz jakaś z gorącym oddechem pochyla się nad jej twarzą. Wyrwała się, odskoczyła i, do ściany zwrócona, nogą tupnęła.
— Nie chcę, nie potrzebuję! Nie trzeba było pytać! Teraz idź sobie odemnie!
Ale on nie daremnie dwoma skokami sionkę i izdebkę przebył, tak go coś, po opowiadaniu Ignasia, ku niej pociągnęło. Znów objąć ją próbował.
— Jadziu! duszko! spójrz na mnie!
— Idź sobie! Nie chcę! Wstydzę się!
— Ależ niema czego! Jak Boga kocham, dzielna dziewczyna z ciebie i pysznie we wszystkiem zgadzamy się z sobą! No, nie odwracaj się już odemnie! Spójrz na mnie! Jadziu, duszko, siostrzyczko!
Z pod brwi jeszcze zsuniętych, jakby z musu, wzniosła ku niemu oczy, ale zarazem uśmiech miękki, prawie wesoły, zabłysnął jej na ustach i szybko po całej twarzy się rozlał. Sama nie wiedziała, jak i kiedy usiedli oboje na stojącym przy ścianie kuferku, jak i kiedy zaczęła mu opowiadać troski, żale, strapienia swojego codziennego życia. Czyniła to zrazu cicho, z wahaniem, z rękoma na kolanach opuszczonemi i wzrokiem wstydliwie w ziemię utkwionym; ale gdy on, znowu ramieniem ją obejmując, w szero-