Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Jędza.djvu/077

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

temu ze swoim pułkiem w dalekie bardzo strony wyszedł...
— W dalekie strony!... wyszedł... Jezus Ma... — zabełkotała stara, i wnet wyprostowawszy się, poprawiać się zaczęła.
— Wiem, a naturalnie, że wiem! Męka, nędza, utrapienie, śmierć, zgryzota! Jakże to może być, abym ja, matka, o takiej rzeczy... z pułkiem w dalekie strony wyszedł!... pięć lat temu! Wiem! Jezus Marya! Wiem, wiem, wiem, wiem!...
Długo, ze wzrokiem wbitym w ziemię i silnie splecionemi na kolanach rękoma ten jeden wyraz szeptała, aż umilkła, i zaciśnięte jej wargi, pospołu z końcem nosa, to w prawo, to w lewo nieustannie poruszać się zaczęły. Gdyby nie to poruszanie się warg i nosa, które na twarz jej rzucało wyraz zjadliwy i razem rozpaczny, możnaby mniemać, że skamieniała. Nie czuła, jak po skończonej wieczerzy Jadwiga i Ginejkowie rękę jej całowali; nie widziała, jak wszyscy troje z zebranemi ze stołu sprzętami do kuchni wyszli; nie słyszała wyraźnie jednak z kuchni dochodzącej, a nieustannej ich rozmowy. Czasem, łza jak groch ciężka i gruba z pod spuszczonej powieki, na splecione jej ręce upadła; czasem z warg zaciśniętych wydobywało się mruczenie, w którem dosłyszeć było można: „Śmierć! klęska! wstyd! zgryzota! zginienie zdrowia i życia!“ Ale siedziała nieruchoma i nieruchomo sztywnie stał za nią w kącie pokoju biały szkielet bez głowy, który był zrana wytwornie ubraną damą.
Nie poruszyła się też wcale, a szkielet znowu wyprostował się jakby ze zdziwienia, gdy troje młodych ludzi, wróciwszy do pokoju, pod ścianą na trzech