czerwone brózdy. Oczy jej też były pełne przepaścistszego jeszcze niż przedtem smutku, a zaciśnięte wargi poruszały się nieustannie to w prawo, to w lewo, od czego poruszał się także nos, od płaczu opuchły i zaczerwieniony.
Matka nie powitała wchodzącej córki ani jednem słowem, ani skinieniem głowy; Jadwiga także nie wymówiła żadnego pozdrowienia. Zwyczaj witania się po dłużej lub krócej trwającem rozłączeniu snać był oddawna ze stosunku ich wyłączony.
— Cóż tam, pieniądze pooddawali? — odezwała się nakoniec Szyszkowa, kładąc łyżki i noże obok talerzy i na talerze patrząc.
— Nie wszyscy, odpowiedziała Jadwiga; w jednem miejscu oddano mi połowę, w drugiem część...
O trzeciem zamilczała. Zdejmowała prędko kapelusz i futro; mówiła spokojnie.
— Jezus, Marya! Czemuż nie dopominałaś się? Trzeba było dopominać się, wymagać! Cóż to, Jezus, Marya? Darmo dla nich pracować będziesz? Plaga egipska! Śmierć! Zgryzota! nieszczęście! Oczy wyślepiasz, nie dosypiasz, jak wół pracujesz, a za to nędzę jeść będziesz i matkę nędzą karmić? Ale, czy ty taka, aby umieć za sobą ująć się, przy swojem stanąć, nie dać sobie krzywdy wyrządzić! Nie dali, to i nie dali! Jeszcze im pewno pięknie dygnęłaś za to! Ot, cielę na niedzielę!
Większej nad przezwanie ją cielęciem obelgi dla Jadwigi być nie mogło; więc też ręce jej, starannie składające kapelusz w szufladzie komody, drgnęły; ale zapanowała nad sobą, i tylko drżącym nieco głosem rzekła:
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Jędza.djvu/055
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.