Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Dziurdziowie.djvu/249

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

skraj świata pójdzie! Albo to ja puścił-bym ciebie z chaty! Ot prędzéj rozstał-bym się z tém życiem...
W mgnieniu oka u szyi jego uwisła.
— To ja tobie widać nie bardzo niemiła...
— Ty mnie tak samo miła jak wprzódy...
Przy padającéj na nich smudze bladego światła, w twarze sobie zblizka popatrzali. Ona zobaczyła, że to, co powiedział prawdą było i oczy jéj oschły z łez, zaświeciły, stały się znowu takie wesołe, szczere i wymowne jak dawniéj.
— Oj ty, ty pleciucho! czy ty myślisz, że ja łotr jaki albo rozbójnik, żebym tak już od razu wszystkiego zapomniał i serce odmienił? Czy ty u cudzych ludzi horując i ludzkie pośmiewisko znosząc sześć lat, na mnie nie czekała i dla mnie bogatym gospodarzem nie wzgardziła?
— Ale — szepnęła kobieta.
— Czy ja ciebie zbrudzoną wziął albo jakkolwiek upośledzoną? Czysta ty była i bez plamy nijakiéj, jak ta szklanka w krynicznéj wodzie wymyta, hoża ty była i wesoleńka, jak ten ptak, pod niebem latający...
— Ale...
— Siedm latek ja z tobą żył i aż póki na nas nieszczęśliwe czasy nie przyszły, jednego smutnego