Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Dziurdziowie.djvu/231

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i oczu z niéj nie spuszczając, nalegał chłop. Ona śpiesznie i bardzo głośno mówiła.
— Ja w kościele ochrzczona! Mnie codzień na noc krzyżem świętym żegnali! ja grzechem śmiertelnym nijakim duszy swojéj nie zgubiła.
— A taki nosi! — tuż przed nią już stojąc, powtórzył chłop, — ja sam dziś widział, jak on, ognisty taki, przez komin do twojéj chaty wlatywał...
Tym razem, szeroko otwartych oczach kobiety, błysnęło przerażenie.
— Kłamiesz! — krzyknęła i czuć było, że pragnęła namiętnie, aby zaprzeczył zaraz temu, co powiedział. — Kłamiesz! powiedz, że skłamał!
— Dalibóg, widział...
Pięścią uderzył się w piersi i znowu zaczął:
— Pożycz, Pietrusia, zmiłuj się, pożycz... Już ja i na czortowskie hrosze zgadzam się, byle z téj gorzkiéj biedy wyléźć... daj choć czortowskich... — Następował na nią, popychał ją sobą ku ścianie, ziejącą wonią wódki, twarz swą, do saméj twarzy jéj przysuwał.
— Ja do ciebie, jak do matki... Pietrusia, choć ty wiedźma, ale ja do ciebie jak do matki... ratuj... niech już i na mnie ten wielki grzech spadnie... podzielim się z tobą i hroszami i grzechem... Ja do ciebie jak do matki i opiekunki... choć ty wiedźma, ale ja do ciebie jak do téj opiekunki...
Gniew, przestrach, wstręt do pijanego tego czło-