Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Dziurdziowie.djvu/230

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

statek w chacie, chwała Bogu, jest, ale hroszy niéma... My jeszcze młode oboje... kiedyż nam było hrosze zbierać?
— Kłamiesz! — zawarczał chłop, — hroszy ty majesz pod dostatkiem, tyle majesz, ile ich twoja dusza zażąda.
I burkliwy ton na proszący zmieniając, dodał:
— Pożycz, Pietrusia, zlituj się, pożycz... co tobie szkodzi? jak ty pryjacielu swemu powiesz, żeby tobie więcéj przyniósł, to zaraz i przyniesie...
Oczy kobiety ze zdumieniem utkwiły w twarzy chłopa, którą wódka i wzruszenie, zabarwiać zaczęły ceglastym rumieńcem.
— Czy ty sfiksowałsia? (zwaryował) — przemówiła... — Jakiż to mój przyjaciel taki, coby mnie hrosze według żądania nosił?
Szymon do czoła rękę podniósł, jakby przeżegnać się zamierzał, zarazem, głosem zniżonym od trwogi, z głupowatą miną wymówił:
— A czort-że? ha? albo to on tobie hroszy nie nosi, ha?
Na te słowa, kobieta jak oparzona ze stołka się zerwała, oczy jéj otworzyły się szeroko, ręce giestem obronnym przed siebie wyciągnęła.
— Co ty wygadujesz? — krzyknęła — człowieku, upamiętaj się i Boga w sercu miéj...
— A taki nosi... — przystępując bliżéj jeszcze