Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Dwa bieguny.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mojemi szczytami. Rozumiałem wybornie, że takiej istoty na niziny ściągnąć niepodobna, ależ i sam niemniej od niej brzydziłem się nizinami. O to szło, aby ona, nie zniżając bynajmniej wzroku, zmieniła punkt widzenia. Ja uczynić tego nie chciałem i nie mogłem...
— Krasowce! — zawołał Wincenty, odwracając się ku mnie z najbrzydszym swoim grymasem, który tym razem miał oznaczać radość.
Stangret wyciągał ramię, liberyjnemi guzikami świecące, ku ogromnej masie drzew, która gęstwiną od lekkiego szronu popielatą, uwypuklała się na tle rozlanego zblizka przed nami morza lasu.
I w jedną i w drugą stronę dwór ten przebywałem tak wzruszony, że w pamięci mi pozostał obraz jego bardzo niedokładny. Widzę tylko mnóstwo drzew i krzewów, białych od szronu, tworzących grupy i klomby najrozmaitszych rozmiarów i kształtów, pomiędzy któremi sanie moje wiły się poprostu drogami wązkiemi i szerokiemi, czasem też wydłużającemi się w kawałki alei szerokich i wspaniałych. Widzę domy i domki pośród tych klombów i alei porozrzucane, których okna mróz wyrzeźbiał w wielkie kwiaty, albo ogniska wewnątrz porozpalane przemieniały