Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Dwa bieguny.djvu/230

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

powietrze prawie nieruchomo stojące w ciszy, którą przerywały tylko czołgające się po ziemi lub latające górą niewyraźne szepty, westchnienia, szlochania wiatrów, wszystko to było tak ogromnem i tak pozbawionem wszelkiego pokrewieństwa czy z naturą moją, czy z przyzwyczajeniami, że uczułem się najprzód czemś mniejszem nad źdźbło piasku, a potem czemś więcej zabłąkanem nad liść zwiędły, przez wiatr zerwany z drzewa rodzinnego i na nieznane pola uniesiony. Rozłożyste moje sanie, rosłe taranty, stangret w wysokim kapeluszu liberyjnym, mój Wincenty ze wspaniałej postawy słynący, ja sam, razem ze swoim ładnym wzrostem i najładniejszem futrem, wyglądaliśmy na tym rozłogu, jak mała, biedna muszka. Ani niebu, ani ziemi, ani tym tajemniczym wzdychaniom, których nad nami i dokoła nas było pełno, nie znaczyliśmy nic zupełnie. Żadnej możności odegrania roli jakiejkolwiek, najmniejszego podobieństwa zaznaczenia w sposób choć najsłabszy niepospolitości przymiotów swoich i tych szczególnych odznaczeń, które się miało szczęście od natury i losu otrzymać. Na nic tu było wszystko, co gdzieindziej nazywa się szczęściem; zupełnie na nic nie przydało się tu być młodzieńcem przystojnym i ma-