Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Chwile.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nów płyną do nieba dymy, w mrozie takie różowe... różowe... ty, mamo, już ich nie zobaczysz... Przyjechałaś tu do mnie, wyrzekłaś się wszystkiego dla mnie i już oczy zamknęłaś na wieki, na wieki... a naszej zimy nie widziałaś, i już nie zobaczysz nigdy!« Tak ja do niej mówiłam, w zimne ręce i nogi ją całując i płacząc, ale po cichu, bo bałam się płakać głośno, aby ludzie zaraz nie ponałazili, nie przeszkodzili...
I teraz zapłakała znowu, krótko, cicho, a potem, odwrócona odemnie, patrzała oczyma łzawemi w gęstwinę liści.
— Bo widzi pan, ja i ona lubiłyśmy bardzo naturę, więcej nikt wkoło nas ani myślał jej lubić, tylko ja i ona. Wspominałyśmy też często o swoich stronach; więcej nikt ani myślał wspominać, tylko my, we dwie, ja i ona, bardzo często... Więc i wtedy, objąwszy ją za szyję obu rękoma, ciągle mówiłam: »Pamięta mama? pamięta mama?« I to, i tamto, i dziesiąte, i dwudzieste, z dzieciństwa mego, z naszej wioski, z naszego starego domu, z czasu, kiedy ojciec żył jeszcze, siostry były małe i wszyscy byliśmy tam... razem! I co pan myśli? Zdawało mi się... teraz wiem, że zdawało się tylko, ale wtedy byłam pewna, że ona słyszy to, co do niej mówię, że blade usta jej uśmiechają się, że powieki mrugają, jakby mówiły: »tak! tak!« Potem wieczór nastawać zaczął, a ja, widząc, że zmrok