Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Chwile.djvu/044

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Już błękitne oczy twe znużone zamknęły się, zniknęły, a u szczytu twych ździebeł na ich miejscu wystrzeliły główki pełne ślizkich i lśniących jak metal ziaren; już w gęstwinie twej nie śpiewają skowronki, ani nad tobą igrają skrzydła motyle... Przerzedzony, pociemniały, zesztywniały, stoisz na zagonach, już, zda się, umarły!
Wcale nie! Odżyjesz jeszcze po wielekroć. Jeszcze w ciche południe wrześniowe, gdy drzewa obleką się czerwienią i całą gamą barw bronzowych, a po polach, od miedzy do miedzy, od badyla do badyla, rozsnuje się mleczne i w słońcu srebrzące się babie lato, napełnisz powietrze miarowymi, suchymi stukami terlic, które w każdej wsi, w każdej chacie wiejskiej dobywać będą z twardych powłok włókna twe, tak płowe i blado połyskujące, jak w jesieni poświata słoneczna.
Jeszcze w wieczory zimowe, w świetle ogniska, co-to, przez małe okno świecąc nad śniegiem, zdaje się przedrzeźniać gwiazdy, któremi luty, miesiąc mrozów, niebo roziskrzył, w postaci płowych kądzieli osiądziesz na prząśnicach i, gdy po świecie wichry huczą, śnieżna zamieć wiruje, płozy sań skrzypią na drogach po zamarzłym śniegu, w cieple izby pełnej ludzi, z prząśnicy na furkające wrzeciona, nicią świecącą wić się będziesz, wić się, wić, razem