Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Australczyk.djvu/267

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ciła i od drzewa odepchnęła. Zarazem w grubym cieniu chmur, nadlatujących gromadnie, głos przytłumiony przerażeniem i gniewem przemówił.
— Tak, tak! przewidywałem to, lękałem się tego... Kiedy przyjechałem i powiedziano mi, że od godziny już chodzisz po ciemnym ogrodzie, poszedłem szukać cię, prawie pewny, że tak znajdę... Boże wielki! jakież to wszystko dusze słabe i marne! Czy nie dasz nam już silniejszych i większych?
Z westchnieniem ogromnem, które podniosło pierś mówiącego, wzmógł się też gniew, z którym mówił dalej. W żelaznej ręce trzymając ciągle rękę pojmanego mówił dalej.
— Broić umiałeś, a od naprawy i odpowiedzialności — zmykasz! Lubiłeś grać w piłkę z życiem, a kiedy ono zmienić się musi w lemiesz — zmykasz! I może jeszcze myślisz, że kopnąć nogą życie, kiedy ono przestało być rozkoszą, to męztwo lub bohaterstwo! Wyperswaduj to sobie. Nic łatwiejszego, jak być uciekinierem, w znaczeniu każdem. Każdy kiep to potrafi. Tylko kpy i tchórze biorą nogi za pas przed pierwszym lepszym strachem. Wielka mi rzecz skończyć rachunki z życiem! Nie, kotku! Nie masz prawa. Zadłużyłeś się po uszy! wpierw długi popłać!