Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Australczyk.djvu/266

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tkliwość dla tego drzewa, do którego latorośli szczupłej przyprowadzała go matka, gdy ledwie zaczynał chodzić, i, wskazując mu ją, mówiła: «patrz! to twoja sokora! Tamte Marcysia... Adzia... Felisia... a ta twoja!» Potem przywiązywał do pnia cieniutkiego czółno, którem, wyrostkiem będąc, pływał po stawie, potem jeszcze w niedużym jego cieniu czytywał pierwsze książki i snuł pierwsze marzenia młodzieńcze. Teraz z całego świata jedno to drzewo obudzało w nim tkliwość niewyraźną; dla tego obejmował je ramieniem i do pnia jego przyciskał czoło. Ona, ta sokora rodzinna, jego własna, jedyna już na świecie rzecz jego własna, i nie wiedząca o niczem, co z nim było, przyjmie go w ramiona, które nad jego głową, śpiesznie, głośno łopocą liśćmi mięsistemi, jak skrzydłami.
Podniósł głowę i rękę; pomiędzy liście łopocące wpadła jakaś rzecz obca i jednym końcem zawiesiwszy się na gałęzi, drugim gubiła się w palcach, które ją wiązały w kształt, osłonięty cieniem gałęzi. Zanim jednak te palce zimne i nie śpieszące się, bo stanowcze, roboty swojej dokończyć zdołały, ogarnęła je żelaznym uściskiem ręka jakaś, a druga, nie pozostawiając na opór ani sekundy czasu, za ramię go pochwy-