Przejdź do zawartości

Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Australczyk.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Żadna... ach, ach, ach, żadna dotąd nie wyszła... — westchnęła pani Paulina.
— Chyba za kogutów, kotku — głośno zaśmiał się stary Darnowski — chyba za kogutów wyjśćby mogły!
— Dlaczego?
Nikt nie odpowiedział. On pytał dalej o osoby rozmaite, stosownie jak mu do pamięci przychodziły, a raczej wracały. Wtem spostrzegł, że Bronia patrzyła na niego znowu tak samo, jak w ogrodzie, gdy zapytywał o znaczenie dźwięków, wydawanych przez kosę ostrzoną, o nazwę ługu i derkaczy. Ładne, wesołe dziecko patrzyło na niego z trochę komicznem zdziwieniem i z mnóstwem uśmieszków, biegających po ustach, oczach, policzkach i tuż tuż mających zlać się w wybuch śmiechu niepodobny do powstrzymania. Jemu także, patrząc na nią, śmiać się zachciało. «Ten dzieciak najwyraźniej wyśmiewa się ze mnie w duchu! No, proszę! Co jej się we mnie wydaje takiem śmiesznem?»
Ale myśli te przerwał mu cichuteńki szept pani Pauliny. Korzystając z nowego zawiązania się rozmowy ogólnej i odwołania przez nią uwagi obecnych, prawie do samego ucha mu zaszeptała: