Strona:PL E Zola Ziemia.djvu/406

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Na jednym tylko punkcie syn i ojciec najzupełniej byli jednozgodni: na punkcie wspólnej nienawiści do woźnego sądowego, pana Vimeux, małego jegomościa, obarczanego poleceniami, z których wykręcał się jego kolega z Cloyes. Ów woźny odważył się pewnego wieczora przynieść do Zamku nakaz sądowy. Vimeux był niesłychanie brudny, cały obrośnięty kłakami żółtej brody, z pośród której gąszczu wyzierały tylko małe, kaprawe oczki i czerwony nos. Ubierał się z waszecia, w tużurek, miękki kapelusz i czarne spodnie, wszystko to nieprawdopodobnie wytarte, obrzydliwie wytłuszczone, pełne plam i kurzu. Znany był w całej okolicy ze straszliwych cięgów, jakie odbierał od wieśniaków, ilekroć bywał zmuszony występować przeciwko nim w imieniu sądu, nie mając jednak, na poparcie swojego autorytetu, żadnej urzędowej pomocy. Opowiadano sobie legendy o drągach, rozbijanych na jego plecach, o przymusowych kąpielach, w głębi bagien, o przepędzeniu go dwa kilometry przez widły, o oćwiczeniu go na gołe ciało przez dwie kobiety, matkę i córkę.
Hjacynt powracał właśnie z fuzją na ramieniu i ojciec Fouan, który palił, siedząc na pniu drzewa, swoją fajeczkę, mruknął mu gniewnie na przywitanie:
— Hańbę ściągasz na nasze głowy, niegodziwcze!
— Zaraz, zaraz, zabaczymy! — wymamrotał kłusownik przez zaciśnięte zęby.
Na widok, uzbrojonego w fuzję, Hjacynta cofnął się Vimeux o jakie trzydzieści kroków. Cała nędzna jego figurka, brudna, ale w ubraniu urzędowem, dygotała ze strachu.
— Panie Chrystusie — odezwał się cieniutkim głosikiem — przychodzę w sprawie tego papieru... Wiadomo panu... Zostawiam go tutaj. Dobrej nocy!
Położył papier urzędowy na kamieniu, cofając się ostrożnie tyłem, kiedy nagle Hjacynt huknął: