Strona:PL E Zola Ziemia.djvu/370

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Stary za całą odpowiedź rzucił mu krótkie: — Aha! — A potem, po chwili namysłu dodał:
— Zaszła?
Jan, pewien, że do tej ewentualności nie mogło dojść, odparł jednak:
— Ha! Kto wie? Może i tak...
— W takim razie trzeba czekać... Jeżeli zaszła... to się zobaczy...
W tej chwili stanęła na progu Fanny, wzywając ojca na wieczerzę. Ale stary odwrócił się do niej plecami i ryknął:
— Mam ją gdzieś tę twoją wieczerzę!... Położę się.
Na złość poszedł spać o pustym żołądku.
Jan wrócił na folwark powolnym krokiem, tak zgnębiony, że sam nie wiedział, kiedy i jak przebył drogę na płaskowzgórze. Noc pod ciemno-granatową kopułą nieba była parna i duszna. W znieruchomiałem powietrzu czuło się zawisłą znów burzę, której bliskość zwiastowały na zachodzie ogniste gzygzaki błyskawic. W pewnym momencie, podniósłszy głowę, ujrzał na lewo setki płonących fosforycznym blaskiem oczu, podobnych do jarzących się świec. Na odgłos jego kroków wszystkie te oczy zwróciły się wyraźnie ku niemu. Były to oczy owiec, stłoczonych w zagrodzie, którą w tej chwili mijał.
Wśród ciszy nocnej rozległ się powolny głos ojca Soulasa.
— I cóż, chłopcze?
Rozciągnięte na ziemi psy ani się poruszyły, poczuwszy swojego człowieka z folwarku. Mały owczarek, którego z ruchomej budy wypędził żar, spał na gołej ziemi. Jeden tylko stary owczarz stał wyprostowany wpośród pogrążonej w mroki nocne równiny.
— No i cóż, chłopcze, udało ci się?
Jan, nie zatrzymując się, odrzekł: