Strona:PL E Zola Ziemia.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie!
Stary Fouan zachwiał się na nogach. Dreszcz wstrząsnął całem jego ciałem. Wyprostował się i raz jeszcze oświadczył pełnią swojej powagi ojcowskiej:
— Dobrze... Niech i tak będzie. Jesteś złym synem... Dam bratu twojemu i siostrze ich udziały, a twój wydzierżawię im i tak się rozporządzę, że po mojej śmierci zatrzymają go na własność... Nie dostaniesz nic. A teraz, idź sobie!
Kozioł nie ruszył się z miejsca, sztywny jak słup. Matka usiłowała przemówić do jego serca:
— Kochamy cię przecież tak samo jak innych, głuptasie!... Buntujesz się przeciwko łonu, które cię nosiło!... Upierasz się na własną szkodę... Przyjm!
— Nie!
I znikł. Poszedł na górę spać.
Liza i Franka wyszły w milczeniu pod wrażeniem sceny, której były świadkami. Objęły się znów wpół, tworząc jedną, łączną, czarną plamę, ciemniejszą na sinawem tle nocnego krajobrazu śnieżnego. Jan, idący za niemi, milczący tak samo jak one, usłyszał ich płacz. Chciał dodać im otuchy.
— Nie martwcie się, namyśli się i przystanie jutro.
— O, nie znacie go — zawołała Liza. — Dałby się porąbać w kawałki, a nie ustąpi... Nie, nie, wszystko przepadło. — Po chwili dodała głosem rozpaczliwym:
— Boże, mój Boże, co ja zrobię z tym jego dzieciakiem?
— Ha, cóż? Musi przecież wyjść na świat — szepnęła Franka.
Uwaga ta rozśmieszyła obie. Na chwilę tylko jednak. Zbyt smutno im było na duszy, znów więc zaczęły płakać.
Jan, po odprowadzeniu ich przed same drzwi ich domu, poszedł dalej drogą, wiodącą śród równiny. Śnieg przestał sypać, niebo rozjaśniło się, całe upstrzo-