Przejdź do zawartości

Strona:PL Dzieła poetyckie T. 5 (Jan Kasprowicz).djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Szklaną i zimną nie widział już wcale,
Gdzie zmrok się kłębi, a gdzie blaski świécą;
Płynął bez wiosła, rzucony na fale,
Jak kawał drzewa!... Podobien dziedzicom
Chorób, zrodzonych z rozpusty ojcowskiej,
Przestał już głoskę odróżniać od głoski.

XLII.
A oto naraz — użyczcie psałterzy,
Wszystkie muzyczne dajcie instrumenta,
Harfę i cymbał, niechaj w nie uderzy,
Miriam boska, tryumfem przejęta,
Gdy wróg pognębion u jej stopy leży;
Niech z ust Dawida pieśń popłynie święta,
Bo oto naraz — o przedziwne dziwy! —
Odżył na nowo ten, co był nieżywy...

XLIII.
Bo oto naraz, jakby od zachodu —
Od brzegów morskich, w sierpniową spiekotę
Spłynęły z wiatrem nikłe pyłki lodu
I, niewidzialne dla oczu, ochotę
Wlały widoczną w żyły tych, co z głodu
I ze zmęczenia upadli, robotę
Pozostawiwszy w pół niedokończoną,
Świeży prąd życia przebiegł jego łono...

XLIV.
Wśród jego pojęć, powikłanych, sprzecznych,
Tęczowa naraz zabłysła harmonia,
Spójnia, złożona z promieni przedwiecznych,
Którym jest obcą posępna agonia,
Spójnia, co węzłem sojuszów bezpiecznych
Łączy nas z bóstwem, nieśmiertelne błonia
Otwierająca dla tłumów śmiertelnych,
Słabych w szermierzy zmieniająca dzielnych.