Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego T4.djvu/400

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
LX.

Ja. — pomny na to: żem tronowi służył
A doznał zdrady — choć nie miałem winy;
Sądząc, że mi się Lech aż krwią zadłużył,
Dotknięty okiem królewskiéj dziewczyny,       475
Aż skrzydłam na nią moje brudne wzburzył
I z piór pokazał oczy... cały siny...
Z takiém sił moich gniewnych natężeniem,
Żem ją mógł wzrokiem spalić jak płomieniem.


LXI.

Biedne my duchy! Zawsze z jednéj schedy       480
Brać musim nasze co piękniejsze szaty.
Oto błyszczący kłem smok Andromedy!
Oto ów drugi straszny wąż skrzydlaty!
Który na słońce idzie w xięgach Edy,
I gwiazdy... niebios lazurowych kwiaty...       485
Ogonem zbiera, w swe czerwone płuca
Wchłania... i z ogniem serdecznym wyrzuca.


LXII.

Na nią ja straszny, piekielny i mocny —
A tém straszniejszy żem był nieszczęśliwy —
Wyiskrzył cały oczu blask północny,       490
Więcéj wtenczas jéj — niż wolności chciwy. —
Jak mi ów czysty duch wtenczas pomocny
Otworzył wrota? (cichością oliwy
Do zamilczenia jęków przymuszone)
Nie wiem — to wszystko poszło w mgły czerwone...       495


LXIII.

On jednak — ten Duch — nie wiedząc co czyni,
Jedném niebaczném słowem pchnął mię w górę.
Ona — ta dziwna na harfach mistrzyni,
Mająca duchów niebieskich naturę,
Czytała w jakiéjś Sybillijnéj skrzyni       500
(Może przed wieki będąca za córę
Rzymianom) że jéj koronę na głowie
Zerwą na koniach lecących orłowie.