Raz o północy kiedym dyszał gniewny 440
I sądził, że tu jakaś mara biała...
A tam... kształt jakiś czarny i niepewny...
Owdzie zaś gwiazda biegła i spojrzała: —
Ujrzałem lice przecudne królewny
Któréj z rąk blasku różanego strzała 445
Przez proch więzienia i przez pajęczyny
Szła — zamieniwszy jéj ręce w rubiny.
Splecione do nóg złociste jéj włosy
Wlekły się prawie po głazów zieleni,
Gdzie zakończone jak dwa złote kłosy, 450
Kwiatkami z drogich błyszczących kamieni: —
Te kwiatki — rzekłbyś że dwa żywe Losy
Twarzą Aniołów za światłych pierścieni
Patrzą się w górę... uczepione skrycie
Do nóg idącéj falą amfitrycie. 455
Te kwiaty z żywych klejnotów się jawią
W pamięci mojéj przed rysy innemi.
Reszta mgłą. — A mgły moje tak ją krwawią!
Żem nie spróbował o niéj śnić na ziemi;
Lecz szaty jeden fałd wiecznie mi stawią 460
W oczach Pamięci Duchy... i z białemi
Nóżkami do mnie te kwiaty idące
Jak dwa tęczowe na ziemi miesiące.
A ja gdzieś w głębi... do granitnéj nory
Schowany... niby kłąb piekielnych duchów 465
Wezwany światłem w ohydne kolory,
Jak zbiorowisko członków i łańcuchów,
Skrzydły zjeżony... jak piekielne twory —
(Które my znamy na ziemi z posłuchów,
Słysząc, że niegdyś rodziła natura 470
Smoki w płomienie ubrane i w pióra)...