Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego T4.djvu/397

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
XLVIII.

I lecieliśmy do domu weseli,
Mijając drzewa i sady i chaty.
Rycerze moi przed zamkiem stanęli.
Jam wszedł jak Anioł czarny i skrzydlaty.
Karmazyn, który świat od króla dzieli,       380
Cały się w gwiazdy rozleciał i w kwiaty.
Pokazał się Król w odblaskach rubinu —
Spojrzał — i berło upuścił z bursztynu.


XLIX.

Widziałem: jako Łaskawość pogodna,
Jaskółka siwych włosów Dobroć cicha       385
Znikła... A nagle twarz trupia i chłodna
Zmroziła mię tak, żem stał nakształt mnicha,
Spuściwszy oczy, patrząc w siebie do dna:
Zali zwycięstwa mego nagła pycha
Jakich tajemnych myśli nie wywiodła       390
Na jaw? i Króla w źrenice nie bodła?...


L.

A on — na moje skrzydła, na te pióra
Patrząc (które blask wieczorny zapalił
I okrwawiła tronowa purpura)
Pobladł i berłem mię wskazawszy — zwalił.       395
Wzięto mię. — Dusza ma czarna, ponura,
Już mi radziła: abym się ocalił
Wtenczas gdy tłumy stały przerażone,
Z mieczem na Króla wpadłszy i koronę.


LI.

Alem się w jedn–j błyskawicy gniewu       400
Na taki wielki czyn śmiał posunąć.
Wolałem, że mi jak wielkiemu drzewu
Przyjdzie tu głową zachwiać się i runąć;
Niż z domowego ciemn–j krwi rozlewu
Korzystać... mój miecz w łono starca wsunąć?       405
I wyjść z wyjętym na słońce orężem
Co by się zdawał nie bronią lecz wężem?!...