Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego T4.djvu/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
BRANECKI.

Kreczetników,        745
Daj mi proszę dwóch burłaków,
Z sekty twoich biczowników,
Bo w całym hufie Polaków
Nie ma ludzi... a ten klecha
Zna się na bicia dobroci.        750
Patrz jak się na to uśmiecha
Że moskal mu kość wymłóci...
Hej – bić go tak aż krwią się spluszcze.

(stają żołnierze przy Xiędzu.)
X. MAREK (pokazując przed sobą palcem na ziemię do Judyty.)

Upadnij tu na kolana
Córko, niechaj ci odpuszczę.        755
Idę do mojego Pana.

JUDYTA (rzuca się na kolana szlochając.)

Przeklnij! przeklnij...

XIADZ MAREK.

Ja Judyto?
Oto naród mój zabito!
Oto patrzaj, tam, w oddali
Płomień... Dom się Boży pali        760
Nad ognistéj krwi strumieniem;
I niebo kole płomieniem
Jak miecz Archanioła kręty,
Już na brusie pociągnięty,
Ostrzem postawiony w górę.        765
Miecz, gotów karać naturę!
Ludzi – że są przeciw cnocie,
Braci — że rwa serca bliźnie,
Polaków – że przeciw Ojczyźnie,
Niewinnych — że są w ciemnocie,        770
Winnych – że w jasności ślepi,
Oto miecz z płomieni różnych
Co wkrótce niebo rozszczepi,
Potém się, na domach próżnych
Powali, świszcząc jak żmije,        775
I powali i nakryje