Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego T3.djvu/138

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

I pochwyciwszy go z takiemi trądy,       105
wyniosłem na step, pomiędzy wielblądy;
Aby go tam śmierć zgryzła do ostatka;
I żeby na to nie patrzała — matka.

Przy konającym czuwaliśmy bliscy
Ja z wielblądami — na kolanach wszyscy.       110
Łamałem ręce i wołałem głośno:
Oby nie umarł! lub się był nie rodził! —
A tam nad palmy, z twarzą nielitośną,
Gdy konał mój syn, blady miesiąc wschodził:
I patrzał: — tego z pamięci nie zatrzéć!       115
I nie wiem jak ten sam miesiąc mógł patrzéć?
Gdy skonał w moim ojcowskim uścisku,
Chciałem go spalić na popioł w ognisku:
Lecz ledwie ogień zaczął biedz po szacie,
Wyrwałem trupa i rzuciłem straży —       120
Poniosło mi go czarnych dwóch grabarzy,
I lepiéj mu tam przy siostrach i bracie.
Od tego zgonu i od téj boleści,
Naznaczono mi nowych dni czterdzieści.

Pod kręgiem słońca jako krew czerwonym,       125
I pod namiotem tym zapowietrzonym,
Żyliśmy, słowa nie mówiąc do siebie,
I śmierć przed samą śmiercią udawali:
Myśląc że Boga oszukamy w niebie,
Że się ten bałwan zarazy przewali. —       130
Powrócił! — Anioł powrócił morderca!
Ale mnie znalazł bez łez i bez serca,
Już omdlałego na boleści świeże,
Już mówiącego: niech Bóg wszystko bierze!
Miałem na syna trzeciego cierpienia,       135
Powieki bez łez, i serce z kamienia.
Boleść już była jako chleb powszedni.
I pod oczyma mi konał mój średni,
Najmniéj kochany w mém rodzinném gronie,
I najmniéj z dzieci płakany po zgonie.       140
To téż Bóg jemu wynagrodził za to,
Bo mu dał cichą śmierć i lodowatą,