Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego T3.djvu/087

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W tém duch mi jakiś podszepnął do ucha,
Ażebym na nią z xiążki przeszedł okiem. —
Była jak anioł co myśli i słucha —
       210 I nagle — takim przejrzystym obłokiem
Rumieniec smutny twarz jéj umalował,
Że nie wiém dotąd jak się wszystko stało;
Alem ją w usta różane całował,
I czułem ją tu, na mych rękach, białą,
       215 Sercem bijącą, brylantową w oczach,
W tém nagle w jasnéj kaskady warkoczach
Coś pomięszało się i coś urzekło;
Wiatr na nas rzucił całe wodne piekło,
I z kwiatów spłoszył wilgotnemi mgłami. —
       220 Odtąd jużeśmy nie czytali sami.


XI.

Odtąd w uśmiéchach była dla mnie rzadsza,
Smutniejsza, cichsza i bielsza i bladsza.
W głębszych się coraz zanurzała cieniach,
A obrywała róże na strumieniach;
       225 Albo przy kaskad naciągniętéj lutni
Stawała słuchać tak jak ludzie smutni
Z twarzą spuszczoną; lub sama w ustroni
Ręce na białą zakładała szyję,
Jak ta co boi się, albo się broni.
       230 Lub jako gołąb co w strumieniu pije,
Do nieba jasnym wzlatywała okiem.
Już wolnym, sennym błąkała się krokiem,
I jaskółeczek utraciła zwinność,
I zadumała ją całą — niewinność.


XII.

       235

Widząc ją taką, chciałem bronić siebie,
I rzekłem: Luba! jak Bóg jest na niebie,
Z sercaś mi wszystko odpuścić powinna;
Lilija jedna wszystkiemu jest winna.
Otoś ty wczoraj w tém źródle co bije
       240 Na jasnéj łące, myła twarz i szyję;