Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego T3.djvu/085

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

       135 Tam ją obielił dzień alabastrowy;
I mróz na czole méj jasnéj królowéj,
Perłami okrył wszystkie polne róże;
I ze sklepienia łzy leciały duże;
A we łzach sylfy z jasnością ogromną,
       140 Deszczem spadały, na białą i skromną
Słysząc że ściany płaczą coraz głośniéj,
Cała się szatą okryła zazdrośniéj,
I wszystko oczom ciekawym ukradła,
I jeszcze ręce skrzyżowane kładła
       145 Na alabastry widne, choć zakryte.
Tak nieruchoma stała — a koło niéj
Igrały tęcze w blaski rozmaite.
Ja wtenczas modlić się zacząłem do niéj.
Ave Maria!
       150 Jak biała róża kiedy się rozwija,
Róż pokazuje z piersi odemkniętéj;
Taki rumieniec wyszedł z lica świętéj.
I zamyślona odwróciła głowę,
Palec na ściany kładąc kryształowe;
       155 Jak ta co imie ukochane kryśli,
Lub o błękitnych jakich myślach — myśli:
Wreszcie się do mnie obróciwszy rzekła:
Może za miłość ja pójdę do piekła,
I gdzieś w piekielne wprowadzona chłody,
       160 Wszczepioną będę w kryształowe lody;
Jako ta bańka z powietrza i z tęczy...
Lecz prawda rzekła: jeżeli się męczy
Ta jasność słońca stworzona promieniem,
Która lód w sobie mrozi i zabija:
       165 Można ją z lodu uwolnić westchnieniem...
Ave Maria!


VIII.

Pójdziemy razem na śniegu korony!
Pójdziemy razem nad sosnowe bory,
Pójdziemy razem gdzie trzód jęczą dzwony!
       170 Gdzie się w tęczowe ubiéra kolory
Jungfrau, i słońce złote ma pod sobą;
Gdzie we mgle jeleń przelatuje skory.