Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego T1.djvu/342

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Z wesołym okrzykiem, stanęła w mur szykiem,
I chmurą proporców powiała.

A kiedy z mgły srebrnej wybiło się słońce,
       90 Ujrzeli Moskalów — straż przednią i Dońce.
Mur dział, jak mur złota, a za nim piechota
W bagnety porosła jak zboże...

I cicho... Wtém bomba śmierciami ciężarna,
Upadła w szeregi zwichrzona i czarna,
       95 A nasi w téj chwili jeszcze się modlili,
Do nieba wołali — „O Boże!“

I razem bomb tysiąc zaryło się w stepy,
Rorpękłe wrącémi ciskały czerepy,
I grzmiały dopokąd piechoty czworokąt,
       100 Nasz Emir opasał konnicą.

I strasznie ją ściskał, w żelazne brał skręty.
Przedniémi nogami na bagnet koń wspięty,
Tak jak oczerety, połamał bagnety,
W złamanych miecz wiał błyskawicą.

       105 Przemogliby nasi — choć bój był rospaczny...
Wtém wódz od armaty dał roskaz dwóznaczny:
„Konnica na skrzydła!“ zwinęli wędzidła,
Odbiegli — ostygli w zapale.

I popłoch się wmięszał — ów co był przyczyną
       110 Wszczętego popłochu, nie przeżył godziną.
Bojaźni nie dzielił, dwa działa wystrzelił,
I sam się zastrzelił na dziale.

On może wśród belów ostatnich zgryzoty,
Pamiętał że dzieci zostawiał sieroty.
       115 Lecz śmierć zwyciężyła, niech dziś więc mogiła
Ma łzy a nie skargi wygnańca.

A Emir gdy ogień ucichał armatni,
Ujeżdżał z rospaczą — choć zjeżdżał ostatni.