Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego T1.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

A gdy nieszczęściu nie mogłem uwierzyć,
Rzekł mi konając: „Synu! kryłem lica!

190 
Abyś się w boju nie wahał uderzyć,

Abyś wyrzucał sobie śmierć rodzica.
Teraz, gdy możesz! teraz zapominaj
O zmarłych, ciesz się z témi co zostali...
Ona... umarła... od zgryzot? od stali?

195 
Niewiém, niepytaj lecz ojca przeklinaj!”



IX.

I pokolenie płacze po swym królu;
A jam ostatni z królów pokolenia,
Jako pszczół matka gdy w wymarłym ulu,
Siedzi posępna nad córek grobami,
I sama szuka grobowego cienia.
Ale łza moja pamięć przodków plami.
Myśl moja niegdyś tak cudna, skrzydlata,
Błyska się w zbrodni i jak kwiat przekwita.
Dzisiaj w xiężycu widziałem twarz brata;

205 
Lecz kiedy oko podobieństwo czyta,

Znowu spostrzegłem rysy ojca twarzy;
I znów się głębiéj oko moje wkrada;
I znowu patrzy, znowu dziko marzy,
Z łona xiężyca wykwita twarz blada,

210 
I znów poznałem to były jéj rysy;

Smutne pamiątki wzrastają bez końca,
I tak się krzewią jak czarne cyprysy;
Już duszy mojéj odjęły blask słońca.


X.

To moje życie... Teraz śmierć się zbliża.

215 
I w sercu czuję nieznaną tęsknotę,

Wyznam ci mnichu choć ściskam znak krzyża,
Noszę na piersiach amulety złote,
Przez nią mi dane, jéj ostatnie dary.
A w nich koranu drzémie myśl zamknięta,

220 
Nie drzyj — myśl godna Chrześcijańskiéj wiary.