Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego T1.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tak dziki Arab gdy się los rozsroży,

155 
W dzień jest spokojny i zatłumi jęki;

Lecz gdy noc ciemne przywdzieje zasłony,
Lśni przed nim jasność samobójczéj stali,
Patrzy posępny na niebios sklepienia.
Twarz ma pobladłą i wzrok zapalony,

160 
I widać drzenie wstrzymywanéj ręki;

Silne jak drzenie głodu lub pragnienia.


VIII.

Piękny nasz kościół! u stóp jego wały
Spienione miecą na głazy ukropy;
Stoi na skale jego krzyż nad skały,

165 
Jak ptak uleciał aż pod nieba stropy;

A cudne palmy, pustyni królowe,
Przy nim się zdają jak powiewne zioła;
Czołem zmiatają ganki marmurowe,
Jak gdyby chciały w prochu złożyć czoła...

170 
Lecz wczoraj! wspomnij godzinę przestrachu,

Kiedy na kościół napadli Araby.
Straszliwy odgłos rozbiegł się po gmachu,
W klasztornéj sali zebrały się mnichy,
Ale cóż znaczył mnichów odpór słaby?

175 
Już miano wydać kościelne kielichy,

Gdy ja stanąłem: „Bracia! czyż niegodnie
Mamy się poddać? niech nas Bóg ośmiela!
Weźcie do ręki psalmy i pochodnie,
I czarne szaty i krzyż Zbawiciela.”

180 
Rzekłem, i zbrojny rzuciłem się pędem,

W sam tłum Arabów, niósłem ślepe ciosy.
Za mną się światła snuły długim rzędem,
I brzmiały hymnów pobożne odgłosy.
Pod mieczem mnicha legł nie jeden zbójca,

185 
A kiedy wodza spotkałem na błoni,

Mnichu widziałeś! on poległ z téj dłoni;
W twarz mu zaglądam... Już nie miałem ojca.