Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego 01 (Gubrynowicz).djvu/258

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wszystko mi jakiś wzrok duchowy, blady
Przemieniał w dziwy: zda się rószczką trącę,       170
A te malwowe z tęczy kolumnady
Dostaną nieba; a te pałające
Cynowe miski, to wróżce na składy
Rusałki swoje oddały miesiące,
A te na półce girlandami świecą       175
I gdy kur nocny zapieje — wylecą.

Ja byłem wtenczas dziecie — lecz do gliny
Kiedy wejdziemy, my straszniejsi z duchów,
To mamy straszne w dzieciństwie godziny,
Gdzie duch bez żadnych więzów i łańcuchów       180
Ma ostrzeżenie. W mogilne doliny
Chodziemy chętnie — niby dla podsłuchów
A duchy wtenczas rozmawiają z nami
Same lub tylko natury ustami.

Otóż i wtenczas w myślach moich zamęt,       185
Zwątpienie było — rozpacz nad zabitą
Polską... Gdzież, rzekłem, jest taki sakrament,
Coby w niej martwej chodził siłą skrytą,
Jak krew żyjąca? — Taki był mój lament,
Który me oczy wnet zamienił w sito       190
Siejące perły łez. A wtem od Boga
Przyszła nauka wielka i przestroga.

Skrzypnęła czegoś jedna stara belka
I poruszyła gniazdo jaskółczychy;
Z gniazda wypadła ptaszyna niewielka,       195
Bez pierza, mały, zimny trupek, lichy;
Więc potem tego dziecka rodzicielku
I ojciec w domek przylecieli cichy,
Prosto do gniazda, do swojego kątka,
I nie znalazłszy swojego dzieciątka,       200

Wyszli oboje. — Boże! z jaką wrzawą,
Wie matka, której ludzie dziecko skradli;
Wreszcie ujrzeli go pod moją ławą, —
Oboje z niebios jak martwi upadli,