Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego 01 (Gubrynowicz).djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Coraz głośniej; — i całą tę harmonią senną
Roztrąci o kolumnę, tę strunę kamienną.        65

Wtem znów jeden z tych wrzasków, od których natura
Wzdryga się — jeden »vivat« uliczny i »hurra!«
Jeden z tych krzyków, które czynią, że skrzydlata
Natura ducha w kościach tak jak ptaszek lata;
Że duch na ustach staje i już nie jest zdolny        70
Zatrzymać śmiech serdeczny i płacz mimowolny;
Jeden z tych krzyków, który wnikając w człowieka
Tak śpiewa w nim jak anioł, a jak szatan szczeka;
Jeden z tych krzyków... szumem błyskawic nawalnym
Uderzy, na kościele pęknie katedralnym,        75
Pójdzie mimo, lecz skrzydłem o kościół otarty
Kamienie w nim wrzeszczące zostawi jak czarty,
I wiele innych głosów, które zmartwychwstanie
Zapieją, jak anioły związane w organie.

I jeszcze ta harmonia nie zamilkła senna,        80
A już kolumna placu, ta struna kamienna,
Tym samym wichrem bita, z rozwahanem czołem,
Prym wzięła przed chóralnie jęczącym kościołem,
I dwa te śpiewy już bez odpoczynku
Będą miastu ogłaszać lud idący z rynku.        85
Jeśliż ma ta ulica taką ciasną szyję,
Że z niej — by słowo wyszło, to jak działa bije;
Jeśliż na każdą formę naszego uczynku
Tak srogo ona patrzy oczyma aż z rynku;
Jeśliż lada noc, a z niej wystrzeli powstanie        90
I w proch tego rozrzuci, kto na rychcie stanie;
Jeśliż taka mocna, że przez nocy cieni
Muzykę ciemną strachu wyrzuca z kamieni,
A kolumny na swoje muzykanty stroi:
To człowiek, który zawsze o zdradę się boi        95
I wszędzie widzi tylko postrachu upiory,
Albo dzieckiem być musi, lub na serce chory.