Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego 01 (Gubrynowicz).djvu/180

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Zaludnione czartów gminem,
Twych firanek karmazynem        180
Owionięte, osłonione,
Jak róż jasne — jak sen płone,
Pełne, mówię, mar szkaradnych,
Bez słońc, bez gwiazd, kwiatów żadnych,
Przestraszyły cię, żeś krzyknął:        185
»Stójmy tak — na Ojców kości!«
I twój anioł, już w przyszłości
Zabłyśniony — jak sen zniknął.

Jeszcze co? ani zamachu —
Naród cały hasła czeka —        190
A krzyk pierwszy z ust człowieka
Był krzyk: stójmy! był krzyk strachu,
Bo to sen na końcu pieśni,
Że magnaty — kiedyś — staną
Z wielką tęczą chorągwianą.        195
Otrząśnięci z wieków pleśni,
Z wielką myślą w sercu — w głowie —
Chatom — niby aniołowie;
I bunt święty rozpłomienią,
I świat cały od nich zgore...        200
— W tych magnatach serce chore:
Wąż im sercem, a proch rdzenią!...

Kiedyś ze sto was tysięcy
Było szlachty z serc i z lica;
Dziś jednegom znał szlachcica,        205
I kraj cały nie znał więcej.
Jeden tylko serca męką,
Zamiarami, choć nie skutkiem,
Wielkim, cichym, dumnym smutkiem,
Pełną zawsze darów ręką,        210
Smętną jakąś nieszczęść sławą
Był szlachcicem — i miał prawo...
Dziś — i ten nie został z wami
I godności swej nie trzyma;
Poszedł gnić między królami,        215
Już go niema — i was niema!