Strona:PL Dumas - Wilczyce T1-4.djvu/356

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

gi, która wiedzie do Benaste’u, a ta poprowadzi nas już prosto do naszego folwarku.
— Czy zdoła pan iść tak daleko?
— Mam nadzieję.
— Boże, Boże, jakżebym chciał módz z kolei nieść ciebie, hrabio, albo przynajmniej iść razem z tobą!
Te słowa przywróciły siły hrabiemu i, rezygnując z przeskakiwania na wysepki, wszedł energicznie na nowo w błoto. Ale, im dalej szedł, tem bardziej grunt stawał się ruchomy i lepki. Nagie Bonneville, skutkiem fałszywego kroku, postawił nogę w miejsce, którego nie zdążył wysondować tyką, i uczuł, że zapada się szybko, a niebawem zniknie.
— Jeśli zapadnę się zupełnie — rzekł — niech Petit-Pierre skoczy w prawo, albo w lewo; przejście niebezpieczne nie jest nigdy szerokie.
Petit-Pierre skoczył natychmiast w bok, nie dlatego, żeby siebie ocalić, ale dlatego, żeby ulżyć Bonneville’owi ciężaru.
— Ach! wierny przyjacielu! — zawołał wzruszony do głębi, ze łzami w oczach — myśl o sobie, rozkazuję ci!
Młody hrabia zapadł się już był powyżej pasa; na szczęście, zdążył położyć tykę swoją w poprzek, a ponieważ spoczywała na dwóch kępach sitowia, które stanowiły dostateczną podporę, przeto zdołał, trzymając się jej i, dzięki pomocy Petit-Pierre’a, wydostać się znów na powierzchnię trzęsawiska. Niebawem grunt stał się twardszy, czarna linia lasu, która odznaczała się na widnokręgu, zbliżała się, coraz wyraźniejsza; zbiegowie docierali do krańca moczaru.
— Nareszcie! — rzekł Bonneville.