Strona:PL Dumas - Wilczyce T1-4.djvu/307

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ach! mój Boże! — zawołali jednocześnie jedno prawie tak samo drżące, jak drugie.
— Czy panienka słyszy? — spytała Rozyna.
— Słyszę.
— Wołają mnie.
— Mój Boże! — rzekła Marya, gotowa do ucieczki — czyżby się domyślano, że jesteśmy tutaj?
— A. choćby się domyślono, choćby nawet wiedziano — odparła Rozyna — cóżby w tem było takiego złego.
— Zapewne... ale...
— Posłuchajmy... — rzekła Rozyna.
Nastąpiła chwila ciszy; głos kucharki oddalił się.
— Słyszy panienka, teraz woła w ogrodzie.
I Rozyna zabierała się do odejścia.
— A to co! nie pójdziesz — zawołała Marya — nie zostawisz mnie tutaj samej, mam nadzieję!
— Ależ — odparła naiwnie Rozyna — zdaje mi się, że pani nie jest sama, skoro pani jest z panem Michałem.
— Tak; ale jak ja wrócę... — wyszeptała Marya.
— Co? — spytała Rozyna ze zdumieniem — może panienka przypadkiem stchórzyła? panienka, taka zawsze odważna, panienka, która biega po lesie w nocy tak samo, jak we dnie? Ależ ja panienki nie poznaję!
— Mniejsza o to! zostań, Rozyno.
— Przecież ja tu panience nic nie pomagam, więc mogę sobie iść.
— Tak, zapewne, Rozyno; to też nie dlatego...
— No to po co?
— Chciałam ci powiedzieć...
— Co?
— Ale... ale przecież ten nieszczęśliwy chłopiec nie może spędzić nocy tutaj.
— A więc gdzie ją spędzi?