Strona:PL Dumas - Wilczyce T1-4.djvu/222

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nasze piechury potopiliby się. Musi być gdzieś inny bród, łatwiejszy do przebycia, tu w okolicach.
— Tak sądzisz, generale?
— Do licha! jestem tego pewien.
— To pan zna rzekę?
— Bynajmniej.
— A więc?...
— Ach! kapitanie, zaraz widać, że nie uczestniczyłeś, jak ja, w wielkiej wojnie, w tej wojnie dzikich, w której trzeba było ciągle kierować się wnioskami. Ci ludzie nie stali w zasadzce na tej części wybrzeża, w chwili, gdy my stanęliśmy na przeciwległem, to jasne.
— Dla pana, generale.
— Ależ, Boże, dla każdego. Gdyby stali na tem wybrzeżu, byliby słyszeli przewodnika, który szedł, nic nie podejrzewając, i nie czekaliby naszego przybycia, by go pochwycić i zabić; zatem ta banda szła na naszych bokach, oskrzydlając tych, co nas oskrzydlali.
— Istotnie, generale, to możliwe.
— Przybyli nad Boulogne na chwilę przed nami. Otóż przerwa, jaka dzieliła chwilę, w której, przybywszy, przystanęliśmy od chwili, w której nasz człowiek został zamordowany, była taka krótka, że nie mogli nadmiernie nadkładać drogi, w poszukiwaniu przejścia.
— Dlaczego nie mieliby przejść w tem samem miejscu, co my?
— Dlatego, że większość chłopów, zwłaszcza w głębi kraju, nie umie pływać. A więc tu gdzieś bardzo blzko musi istnieć to przejście. Niech czterej żołnierze idą w górę rzeki, a czterej w dół, na przestrzeni pięciuset kroków. Dalej, a żywo! Nie będziemy przecież umierali tutaj... Zwłaszcza, że jesteśmy przemoczeni!
W dziesięć minut później oficer powrócił.