Strona:PL Dumas - W pałacu carów.djvu/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ach, mademoiselle Różo, — zawołałem — niech pani nie przyjeżdża do Petersburga: bardzo prędko zapomni tu pani o Auguście!
— Potępia pan mnie, nie wysłuchawszy nawet — rzekła Luiza. — Jest to bardzo brzydko z pańskiej strony. Oto dlaczego pragnę panu wszystko powiedzieć. Zresztą, nie byłbyś pan francuzem, gdybyś pan nie postępował tak lekkomyślnie.
— Spodziewam się, że życzliwy stosunek pani do rosjan nie powoli odnosić się nieżyczliwie do swych rodaków?
— Nie zamierzam i nie chcę być wobec nikogo uprzedzoną. Porównywam, ot i wszystko. Każda nacja posiada swe braki, których sama nie widzi, ponieważ tkwią one głęboko w jej naturze, za to dobrze widzą je inne nacje. Główna nasza wada to — lekkomyślnść. Rosjanin, któremu złożył wizytę francuz, nigdy nie powie, że był u niego francuz, a wyrazi się tak : „Dziś miałem u siebie warjata”. I nie trzeba tłomaczyć, kim jest ten warjat: każdy wie bardzo dobrze, że mowa o francuzie.
— A rosjanie, to co — bez wad?
— Ma się rozumieć, że nie, tylko że zazwyczaj nie widzą ich ci, którzy korzystają z ich gościnności.
— Dziękuję za lekcję.
— Ach, mój Boże to nie żadna lekcja, to rada! Przecież pan zamierza pozostać tu długo — zatem musi się pan stać przyjacielem, nie wrogiem rosjan.
— Rzecz prosta.
— Bo czyliż ją nie byłam kiedyś taką sama, jak pan? Czyż nie dawałam sobie słowa, że dla kogo jak dla kogo, ale dla mnie rosjanin, począwszy od cara, a kończąc na zwykłym śmiertelnika, nigdy nie będzie niczem? A otóż nie dotrzymałem słowa! Niechże