Strona:PL Dumas - W pałacu carów.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Kroki zatrzymały się pod memi drzwiami: ów ktoś, widocznie, nie decydował się iść dalej...
Wyciągnąłem rękę. Włożyłem swój kaszkiet, sporządzony na polowanie, wziąłem kindżał i począłem wyczekiwać.
Po pewnym czasie usłyszałem, że ktoś otworzył moje drzwi i w świetle latarki, postawionej na korytarzu ujrzałem jakąć dziwną postać, której twarz, jak mi się wydało — była osłonięta maską.
Zadecydowałem, że lepiej jest samemu napaść nieproszonego gościa, niż oczekiwać jego napaści to też, widząc, że idzie on ku kominkowi, jak człowiek dobrze obeznany z rozkładem mego pokoju rzuciłem się nań, schwyciłem za gardło, powaliłem na podłogę i przystawiwszy mu kindżał do piersi, zapytałem, kim jest i po co przyszedł.
Ku największemu memu zdumieniu złoczyńca począł krzyczeć głosem strasznym i wołać o pomoc. Wówczas rzuciłem się na korytarz, aby wziąć latarkę i w jej świetle przyjrzeć się, z kim mam do czynienia, ale mimo iż trwało to jeden moment — gdy wróciłem z latarką — złodziej przepadł jak kamień w wodzie.
I znów usłyszałem jakiś szmer w kominie. Pobiegłszy tam, zdołałem tylko zobaczyć czyjeś pięty i spodnie które przepadły z największą szybkością... Ogarnęło mię wielkie zdumienie.
Wówczas jeden z mych sąsiadów, usłyszawszy rozdzierające serce, krzyki złoczyńcy, wpadł do mego go pokoju, przekonany, że na mnie dokonano napadu. Ujrzał mnie w kaszkiecie, z latarką i kindżałem w rękach. Zobaczywszy mnie tak wyglądającego, pomyślał, że zwarjowałem.
By mu dać dowód, że jestem przy zdrowych zmysłach opowiadałem mu całą przygodę. Wtedy mój