Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

był i pełen werwy; w miarę jak zbliżali się do miejsca wałki, wzmagała się jego wesołość. Kto nie znał przyczyny podróży, nie domyśliłby się nigdy, że ten młodzieniec, gawędzący i śmiejący się nieustannie, jest pod grozą śmiertelnego niebezpieczeństwa.
W wiosce de l’Isle trzeba było wysiąść z powozu. Zapytawszy kogo należało, Roland i sir John dowiedzieli się, że przybyli pierwsi.
Weszli na drogę, prowadzącą do wodotrysku.
— Oho! — rzekł Roland — ręczę, że tutaj jest świetne echo.
Rzucił kilką okrzyków, na które, istotnie, echo odpowiedziało z wielką dokładnością.
— Dalibóg — zawołał młodzieniec — echo znakomite. Tylko echo Seinonnetty w Medyolanie może się z niem równać. Poczekaj, milordzie.
I z modulacyami, wykazującemi jednocześnie przedziwny głos oraz znakomitą metodę, zaczął śpiewać tyrolienę, która wydawała się, jakby wyzwaniem, rzuconem przez zbuntowaną muzykę krtani ludzkiej.
Sir John patrzył na Rolanda i słuchał go ze zdumieniem, którego już nawet ukryć nie usiłował.
Gdy ostatnia nuta przebrzmiała we wklęsłościach gór:
— Zdaje mi się, niech mnie Bóg skarze — rzekł sir John — że pan ma spleen.
Roland drgnął i spojrzał na niego pytającym wzrokiem.
Ale widząc, że sir John nic więcej nie mówi:
— Z czego pan to wnosi? — zapytał.
— Jest pan tak hałaśliwie wesoły, że pan nie może nie mieć w sercu głębokiego smutku.