Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/401

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dowało się w tej chwili z dziesięciu ludzi, zajętych czytaniem lub graniem.
Nikt z czytających lub grających nie poruszył się na odgłos kroków, ani na blaski ognia, skaczące po ścianach podziemi, tak byli pewni, że tylko przyjaciele mogą dotrzeć do nich w takiem ukryciu.
Widok obozowiska był bardzo malowniczy. Świece, obficie pozapalane, migotały na broni wszelkiego rodzaju, wśród której strzelby dwustrzałowe i pistolety zajmowały pierwsze miejsce; florety i maski pojedynkowe były porozwieszane na ścianach; tu i owdzie stały instrumenty muzyczne; wreszcie jedno, czy dwa lustra w złotych ramach wskazywały, że mieszkańcy tego podziemia nie zaniedbywali toalety.
Wszyscy byli tak spokojni, jakgdyby wiadomość, która wyrwała Morgana z objęć Amelii, była im nieznana lub bez znaczenia.
Jednak, gdy podczas zbliżania się grupki czterech towarzyszy rozległ się głos: „Kapitan! kapitan!“ — wszyscy powstali z uszanowaniem.
Morgan wówczas skłonił się, podniósł głowę i przeszedł przed Montbarem w środek koła, które utworzyli obecni na jego widok.
— Przyjaciele, podobno są wiadomości?
— Tak, kapitanie — odezwał się jeden głos — mówią, że policya pierwszego konsula raczyła zająć się nami.
— Gdzie jest zwiastun tego faktu? — zapytał Morgan.
— Oto jestem — odezwał się młody człowiek, ubrany w liberyę kuryera gabinetowego, jeszcze pokryty błotem i kurzem.
— Czy masz depesze?
— Pisanych nie. Mam ustne.